loading...

Krzysztof Penderecki

17 października 2023r. Odsłon: 556

Krzysztof Penderecki, jeden z najwybitniejszych twórców XX wieku, przywołując w swym przemówieniu w 1987 roku , trzech polaków: Jana Pawła II, Czesława Miłosza i Leszka Kołakowskiego, powiedział: „Ci trzej ludzie, przy wszelkich różnicach jakie ich dzielą, zdają się w moim przekonaniu być zgodni i bliscy w jednym: w tym mianowicie, iż pilną potrzebą współczesnego świata jest nawrót do chrześcijańskich wartości i jak najrychlejsze odbudowanie strzaskanej przez kataklizmy dwudziestego wieku metafizycznej przestrzeni człowieka. Temu celowi również i ja chciałbym służyć…”

Promocja doktorska, niezależnie od tego, czy odbywa się w trybie zwykłym, czy też ma charakter honorowy i bez względu na to, czy biorę w niej udział jako promujący, recenzent czy wreszcie promowany, zawsze przypomina mi o pierwotnym łacińskim znaczeniu wyrazu doktor. Pochodzi on, jak wiadomo od czasownika docere uczyć i oznacza tego, który uczy, nauczyciela. A zatem promocja doktorska to nic innego, jak pasowanie na nauczyciela. To uroczyste przyznanie, biegłemu w jakiejś dziedzinie, prawa do dzielenia się sobą wiedzą i umiejętnością, do nauczenia czegoś.

Przyznanie takiego prawa przynosi zaszczyt. Stanowi bowiem potwierdzenie przez innych osiągnięcia pewnego kunsztu. Jest dowodem uznania przez nich, że o danym przedmiocie posiadło się dostateczną wiedzę i osiągnęło się w nim wystarczającą sprawność, by móc godnie go reprezentować i stać na straży jego prawd.

Jednocześnie, przyznanie takiego prawa czyni odpowiedzialnym i zobowiązuje, jest akcentem przeobrażenia się juniora w seniora. Senior zaś to ten, który zasadniczo nie zdobywa już wiedzy,lecz wie.

Tak pojęta odpowiedzialność i obowiązki wynikające z nadania tytułu doktora są pewnym brzemieniem, szczególnie zaś ciężkim dla artysty, którego powołaniem jest raczej stale poszukiwać niż znajdować, i raczej wątpić niż być pewnym. Brzmieniu temu wypada jednak podołać, a pierwszym krokiem w tym kierunku jest próba zrozumienia czasu w jakim się żyje, własnej drogi na tym tle i wreszcie roli, jaką można w danej sytuacji odegrać.

Cóż więc mogę powiedzieć o epoce w jakiej wypadło mi żyć? Jak widzę procesy zachodzące w sztuce w ciągu ostatniego stulecia? Jak wreszcie rozpoznaję własne miejsce i rolę w tym kontekście? Jakich wartości chciałbym strzec? Co pragnę proponować? Czemu jako doktor sztuk, mogę służyć?

Przygoda duchowa, jaka przydarzyła się człowiekowi Europy w ciągu ostatnich stu lat - jaka więc i mnie przynajmniej w pewnej mierze spotkała, jaką przeżywam dalej - jawi mi się w następujący sposób. Cywilizacja europejska, wraz z jej kulturą i sztuką, nierozerwalnie związana jest z chrześcijaństwem. Ono, to przez setki lat kształtowało jej oblicze i wszelkie jej osobliwości. Nie będzie przesadą, jeżeli się powie, iż przez z górą tysiąclecie miało ono wprost monopol na dostarczenie form wszelkim dziedzinom życia ludzkiego, nie tylko filozofia, sztuki piękne, budownictwo, rodzina były zorganizowane według chrześcijańskich norm, również wojny, sądy i sprawowanie władzy były chrześcijańskie, a wszelkie ludzkie tęsknoty, aspiracje i najsprzeczniejszeinteresy wyrażały się w chrześcijańskich symbolach.

Powstaje pytanie: w czym tkwi kulturotwórcza moc chrześcijaństwa, jakaż to jego cecha czy pierwiastek sprawia, że stanowi ono glebę tak płodną dla człowieka. W pierwszej chwili może się wydać dziwne, a nawet szokujące, co powiem, lecz upatrywał bym owej siły w takich mianowicie dwóch walorach tej religii, jak z jednej strony to, iż zdolna jest ona uśmierzać w człowieku nienawiść i powstrzymywać go od tego uczucia, a z drugiej to, iż w swojej najgłębszej istocie stanowi ona świadomość ludzkiej słabości i nędzy, że jest wyrazem metafizycznej pokory człowieka.

Zważmy, że o chrześcijaństwie nie sposób powiedzieć, że jest ono religią prometejską, a więc taką, która przyznawała by człowiekowi przynajmniej możliwość samo zbawienia. Przeciwnie, chrześcijaństwo trzyma ludzkość w poczuciu grzechu i winy i z całą mocą podkreśla iż człowiek nie da sobie rady bez interwencji Boga. Stosując do tego zagadnienia kategorie tragedii greckiej, można by powiedzieć iż chrześcijaństwo powstrzymuje człowieka przed najniebezpieczniejszym dla niego i od niepamiętnych czasów najbardziej kuszącym go występkiem, jakim jest hybris: grzech pychy i samoubóstwienia. Chrześcijaństwo powściąga, hamuje ową tęsknotę za uzurpatorskim przyznaniem sobie atrybutów Boskich i w tym, jak sądzę, tkwi jego najgłębsza mądrość.

Albowiem doświadczenie z setek pokoleń i najróżniejszych cywilizacji dowiodła niezbicie, że z człowiekiem tak się rzeczy mają, iż rozwija się on wtedy, gdy zdobywa się na metafizyczną pokorę, a marnieje i ginie, gdy ulega pokusie metafizycznego wywyższenia. Rachunki człowieka są przeto zasadniczo proste: albo godzi się on na świadomość własnej słabości i nędzy i towarzyszące jej pokorę, a wówczas wolno, lecz sukcesywnie, rozwija się, a ogród jego królestwa owocuje. Albo odrzuca on brzemię upokarzającej niższości, sięga po insygnia władzy w kosmosie, ogłaszając się panem i rządzą stworzenia, a wówczas, po krótkim okresie zaślepienia, własną złudną wielkością, stacza się w przepaść szaleństwa, a żyzne dotąd pola jego królestwa przemieniają się w pustynię.

Przygoda duchowa człowieka, o której wspomniałem powyżej, rozpoczyna się dla mnie gdzieś w wieku dziewiętnastym. Oto, pod wpływem błyskotliwych odkryć w naukach ścisłych i wynalazków technicznych, wskutek nagłego przyspieszenia tempa rozwoju i wynikającej stąd świadomości zmienności i względności wszystkiego, człowiek po raz któryś już w swej historii - lecz po długiej przyznać trzeba przerwie - znów zamarzył o boskości. Znów powziął myśl o wyzwoleniu się z kondycji poddanego, znów uległ pokusie skosztowania zakazanego owocu.

Ów bunt przeciw krępującym zbawczo barierą chrześcijaństwa, znalazł swój wyraz w dwóch wielkich ideach dziewiętnastego stulecia, które mimo wszelkich różnic między nimi, wcielały niewątpliwie te same prometejskie oczekiwania. Z jednej strony mam tu na myśli filozofię mocy i nad człowieka Fryderyka Nietzschego, z drugiej filozofię wyzwolenia i samo tworzenia ludzkości, sformułowaną przez Karola Marksa. Te dwie idee, u korzeni swych antychrześcijańskie, w złożonym procesie historycznym wydały owoc w postaci dwóch najbardziej złowrogich tyranii jakich od lat nie oglądał świat. Po raz, któryś w dziejach człowieka potwierdziło się, iż próba odejścia od Boga, a zwłaszcza zuchwała wola dorównania Mu, kończy się straszliwym i żałosnym upadkiem. (próba przerwania przemówienia)

Zjawiska, o których mówię, znalazły swój wyraz, a raczej równolegle, przejawiły się w dziedzinie sztuki. Z niezwykłą przenikliwością spostrzegł to i opisał jeden z największych pisarzy dwudziestego wieku, również i mnie szczególnie bliski: Tomasz Man w swojej znakomitej „Czarodziejskiej Górze”, a zwłaszcza w „Doktorze Faustusie”. Postać genialnego kompozytora Adriana Leverkühna, który uzmysłowiwszy sobie, iż muzyka po latach rozwoju znalazła się nagle w martwym punkcie. Stojąc w obliczu nieprzezwyciężalnych, wydawałoby się trudności, sięgnął po diabelski eliksir dający złudnie nadprzyrodzoną moc zdolną pchnąć inwencję ludzką na nowe tory i ku nowym światom. I który stworzył w rezultacie dzieło antyhumanistyczne, a sam popadł w szaleństwo. Doskonale odzwierciedla ową ludzką tragedię pychy i poniżenia. Pamiętnym i wielce wyrazistym symbolem zarówno samego zamysłu obrazoburcy, jak i efektu jego dzieła jest idea odebrania ludzkości „Dziewiątej symfonii” Beethovena.

Moje początki twórcze przypadły na okres gdy, w kraju w którym się urodziłem, wzrastałem i studiowałem, artysta stał wobec alternatywy: albo postulowana, czy narzucona wręcz przez panującą ideologię estetyka socrealistyczna, albo zwalczana czy zakazana nawet estetyka nowatorska kojarzona z ideologią burżuazyjną.

Dla twórcy poważnie i uczciwie podchodzącego do sztuki nie mogło być wątpliwości, za którą z dwóch przeciwstawionych sobie estetyk się opowiedzieć, jaki program artystyczny realizować. Wybór był przed to oczywisty. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że alternatywa, o której mówię, jest w istocie alternatywą złudną, pozorną, że każe wybierać między fałszywymi wartościami. Że przeciwstawia sobie drogi w gruncie rzeczy do siebie podobne, bo każda z nich, wywodzi się z analogicznego źródła jakim jest odrzucenie sacrum i postulat nieograniczonej, a przez to straceńczej wolności człowieka.

Estetyka socrealistyczna, była funkcją postulowanego przez marksizm konstruktywizmu. Estetyka nowatorska, określona wówczas w Polsce jako burżuazyjna, stanowiła daleką pochodną zmierzchu bogów i wyrosłego na tym gruncie nihilizmu. W płaszczyźnie politycznej i historycznej dwie wielkie pseudo prometejskie idee dziewiętnastego wieku, przybrały postać najrozmaitszych kultów: kultu historii, wodza, postępu i siły. W dziedzinie sztuki przejawiły się one w postaci najrozmaitszych fetyszy: z jednej strony prostoty i ludowości, z drugiej: nieokiełznanej swobody i eksperymentu.

Wszedłszy na tę drogę, zorientowałem się po jakimś czasie, iż więcej się na niej burzy niż buduje, że przekraczanie i obalanie kolejnych barier prowadzi w końcu na pustkowie. I zrozumiałem wreszcie, że właściwa opozycja zachodzi gdzie indziej: nie pomiędzy konstruktywizmem a formalizmem - lecz pomiędzy tymi oboma trendami, a zagubioną czy porzuconą w jakimś momencie tradycją ugruntowaną na sacrum.

Można powiedzieć, że uświadomienie sobie tej sprawy było w mojej biografii twórczej zasadniczym punktem zwrotnym. Od tej chwili mój dorobek kompozytorski znaczony jest takimi między innymi utworami jak: „Pasja według św. Łukasza”, „Jutrznia”, „Magnificat”, „Raj utracony”, „Tedeum” czy chociaż „Reqwiem”, których tytuły mówią same za siebie. Tej drodze, pragnę pozostać wierny. Te wartości pragnę dalej rozwijać.

Chciałbym przy tym zaznaczyć, że nawiązywanie do tradycji chrześcijańskiej nie oznacza bynajmniej opcji na rzecz sztuki sakralnej. Nawiązywanie do tej tradycji jest dla mnie programem o wiele szerszym i głębszym niż doraźne służenie kościołowi.

Żyje na świecie trzech Polaków, których osobowość, postawa, myśli i dzieła wywarły na mnie istotny wpływ i którym chciałbym w tym momencie wyrazić swą wdzięczność. W pierwszej kolejności pragnę wymienić kapłana, papieża Jana Pawła II, który z godną podziwu siłą i świeżością głosi ewangeliczne orędzie i dźwiga wszystkich, którzy upadają. Po drugie pragnę wymienić poetę Czesława Miłosza, którego książka „Zniewolony umysł” otworzyła mi niegdyś oczy na wiele spraw, a którego dokonane ostatnio przekłady słynnych „Ksiąg biblijnych” stały się dla mnie źródłem natchnienia. Po trzecie wreszcie, pragnę wymienić filozofa Leszka Kołakowskiego, którego takie prace jak: „Świadomość religijna” i „Więź kościelna”, później „Obecność mitu” i niedawno wydana „Religia” podbudowały teoretycznie wiele moich artystycznych intuicji.

Ci trzej ludzie, przy wszelkich różnicach jakie ich dzielą, zdają się w moim przekonaniu być zgodni i bliscy w jednym: W tym mianowicie, iż pilną potrzebą współczesnego świata jest nawrót do chrześcijańskich wartości i jak najrychlejsze odbudowanie strzaskanej przez kataklizmy dwudziestego wieku metafizycznej przestrzeni człowieka. Temu celowi również i ja chciałbym służyć swą sztuką.

Przyznany mi przez Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu doktorat honoris causa, jest pierwszym tego rodzaju doktoratem jaki otrzymuję w ojczyźnie. Satysfakcja i zaszczyt jakich zaznaję są tym większe, iż jak się dowiaduję, tytuł ten nadano tutaj w przeszłości tak wybitnym osobistościom jak Ignacy Paderewski i Józef Piłsudski, znowuż Polakom, których postawa i geniusz są mi szczególnie bliskie.

Swoją wypowiedź pragnę zakończyć słowami przysięgi jaką przy takiej okazji z zwykło się składać. Otóż, będę się dalej trudził nad mym dziełem, nie dla lichego zysku ani dla zdobycia próżnej chwały, lecz aby szerzyć prawdę i by jej światło, które stanowi dobro ludzkiego rodzaju, jaśniej świeciło.

(długie owacje)

 

Pełne nagranie wystąpienia Krzysztofa Pendereckiego

 




mapa